„Ale jak to, że ręcznie tkane? W sensie, że te paski to też?” Też! My naprawdę zaczynamy od kordonka, ściślej – od całej sterty kordonków. Dobieramy, zestawiamy obok siebie różne odcienie, sprawdzamy, jak pasują do siebie w dziennym świetle a jak przy lampach. Czasem podstawą do takich poszukiwań jest konkretny wzór, który właśnie chciałybyśmy zrobić, a czasem odwrotnie – inspiracją są kolory, a wzór wymyśla się później. To chyba najbardziej „artystyczna” część tworzenia bransoletek – bezkresny wybieg dla wyobraźni, niech spuszczona ze smyczy leci i bryka! Kiedy już wraca zziajana z gotowym zestawem – zaprzęgamy ją do nawlekania tabliczek, czyli najprościej mówiąc: układania nitek na warsztacie tak, by zaplatane ze sobą tworzyły wzór. Wyobraźnia podpowiadającą „jak się dana nitka w pasku ułoży” jest tu potrzebna, pomyłka oznacza odwiązywanie, przewlekanie, przekładanie, dowiązywanie brrrr… Tkanie, czyli zaplatanie nitek pomiędzy sobą jest chyba najbardziej monotonną częścią pracy, choć i tu trzeba uważać – na utrzymanie jednakowej szerokości tasiemki, na naprężenie nitek, bo zmiany mają wpływ na kształt wzoru, na wątek, bo ucieka :P. Gotowy paseczek tniemy na kawałki i zabezpieczamy końcówki. Cięcie, to prawdziwa zgaduj-zgadula: jaki obwód ma „standardowa ręka”? I ile „standardowych rąk rozmiaru mini” będzie potrzebnych, a ile „standardowych rąk rozmiaru maxi”? Na samym końcu już tylko sprawdzamy zapięcia (żeby nie okazało się, że to jedno jedyne w całej paczce było felerne i się zacina :P) i przygotowujemy opakowania, jeśli się da – również własnoręcznie…